Chińczyk Zhang Jike, jeden z najlepszych tenisistów stołowych świata, stale chce być na pierwszym planie i zwracać na siebie powszechną uwagę. Reprezentuje zupełnie nowe pokolenie chińskich sportowców, ceniące sobie własną indywidualność – czytamy w jednym z najnowszych artykułów na portalu internetowym Onet.pl. Jego bilans jako pingpongisty jest nienaganny. Chińczyk Zhang Jike był pięć razy mistrzem świata, a w 2012 roku wywalczył zloty medal na olimpiadzie w Londynie. 27-latek z portowego miasta Qingdao należy do ścisłej czołówki światowego tenisa stołowego dyscyplinie. Niektórzy eksperci twierdzą nawet, że to najlepszy zawodnik wszech czasów. To piękne, ale jego opinia w ojczyźnie jest w dość opłakanym stanie.

Chiński trener narodowej reprezentacji uważa, że Zhang ma braki w wykształceniu, wywiera zły wpływ na innych i wymaga terapii. Jego ojciec mówi, że Zhang rozczarował swoją rodzinę, doprowadził ją do wściekłości i śmiertelnego lęku, a chińskie gazety piszą, że zawodnik kala reputację swego ojczystego kraju.

Sportowcy w Chinach, którzy reprezentują najwyższy poziom – wszystko jedno, w jakiej dyscyplinie – to potakiwacze dopasowani do tamtejszej rzeczywistości, zdolni do ekstremalnego wysiłku i znoszenia ekstremalnego bólu. Dryl, jakiemu podlegają od dziecka, robi z nich robotów, które mają przynosić swojemu krajowi medale. Autopromocja i zaspokajanie własnego ego, tak charakterystyczne dla międzynarodowego biznesu sportowego, są tutaj potępiane i uważane za demoralizujące.

Szczególnie bezlitosna jest selekcja w tenisie stołowym, narodowym sporcie Chińczyków. Trzysta milionów mężczyzn i kobiet gra regularnie w ping-ponga, a trenerzy, chcąc wyszukać najlepszych, stawiają na ostrą selekcję i dyscyplinę. Byli już członkowie reprezentacji narodowej, którzy wylecieli z kadry, bo przegrali mecz z nie-Chińczykiem.

I akurat w tej dyscyplinie na sam szczyt zdołał dostać się młody ekstrawertyczny mężczyzna, lubiący błyszczeć pozer. Dla chińskiego systemu w państwowym sporcie Zhang może być prowokacją, ale dla milionów swoich rodaków jest idolem.

Zhang Jike występuje w telewizyjnych show, reklamuje coca-colę, na lotnisku w Pekinie wisiał do niedawna baner wielkości budynku, na którym widniała jego twarz. Jego pensja jest wprost bajeczna, jak na chińskie warunki – Zhang zarabia rocznie około dwóch milionów dolarów, co czyni go jednym z najlepiej wynagradzanych sportowców w jego kraju. W garażu tenisisty stoją samochody takich marek jak: Land Rover, BMW i Bentley.

Zhang, ubrany w jasnoniebieski dres, z wystrzępionymi włosami, wchodzi do lobby hotelu w Bremie. Gra akurat w turnieju ITTF World Tour German Open. Mocny uścisk ręki, w lewej trzyma smartfona, którego nie odłoży przez najbliższą godzinę. Pisze wiadomości, telefonuje, odpowiada na pytania – wszystko robi jednocześnie. Co ogromnie niezwykłe w przypadku chińskiego sportowca, przyszedł na rozmowę bez anioła stróża. Nie uchyla się od odpowiedzi na żadne pytanie, zadawane za pośrednictwem tłumaczki.

Czy to prawda, że otrzymuje od swoich fanek propozycje małżeńskie? – Tak, zgadza się – odpowiada. – Jestem bardzo wdzięczny za to, że kobiety się mną interesują, ale do czasu olimpiady w Rio nie mogę planować żadnego związku. Na razie muszę niestety zrezygnować z miłości.

W 1/8 finału w Bremie gra z Japończykiem. Jego przeciwnik męczy się ze ściętymi piłkami, Zhang jednak paruje ataki bekhendem. Jego uda są grube jak lufy armatnie. Nikt w światowej czołówce nie jest równie skoczny jak on. Jest modelowym zawodnikiem, który dosięga również piłek niemożliwych do odebrania. – Tenis stołowy jak marzenie – stwierdza Timo Boll, czołowy niemiecki gracz.

Nie tylko zwycięstwa sprawiły, że Zhang stał się tak popularny. Pozuje on na rebelianta, jego fani nadali mu przydomek „Zang Ao”, od nazwy chińskiego psa stróżującego.

W wieku 18 lat Zhang przegrał swoje oszczędności w nielegalnych zakładach sportowych. Wpadł wtedy w panikę i uciekł z obozu treningowego. Wkrótce znów zdołał się przebić, lecz trzy lata później został ponownie zawieszony.

Działacze sportowi narzekali na jego brak szacunku, ale ułaskawili go po raz drugi. Zhang nie okazał się jednak bardziej powściągliwy. Kiedy w 2011 roku został mistrzem świata, z radości rozdarł koszulkę i wydawał dzikie okrzyki. Po odnoszonych zwycięstwach, niczym goryl, okładał się pięściami po piersi. Po sukcesie w turnieju w Paryżu obnażył się, chcąc zaprezentować publiczności nowy tatuaż na plecach – dwa orle skrzydła. W zeszłym roku, po wygranej w Pucharze Świata w Düsseldorfie, zdemolował kopniakami kung-fu dwie bandy reklamowe. Część kibiców klaskała, inni buczeli. „To niewybaczalne zachowanie” – pisały chińskie media. – Wstyd mi za niego – stwierdził Liu Guoliang, trener drużyny narodowej.

Teraz, w Bremie, Zhang Jike odkłada wreszcie swój smartfon. – Ważne jest, że wygrałem – mówi. – Co przyszłoby mi z tego, że byłbym drugi i niczego bym wtedy nie zniszczył? Stół tenisowy to pole walki, coś takiego czasem się zdarza. W naszej dyscyplinie nie ma fizycznego kontaktu z przeciwnikiem, żeby odreagować. Mam żywiołowy charakter, grę traktuję z pasją. Jeśli zacznę ją tłumić, nie rozwinę w pełni własnych możliwości.

Jest świadomy tego, że w jego kraju jest to źle postrzegane. – Wielu ludzi w mojej ojczyźnie chciałoby, żebym był bardziej opanowany. Za granicą publiczność nie przywiązuje jednak do tego tak wielkiej wagi.

Międzynarodowa Federacja Tenisa Stołowego (ITTF) za skopanie band odebrała mu wprawdzie dwie premie za wygraną, ale po cichu działacze cieszyli się z owego wybuchu. – Jesteśmy zdani na takie osobowości jak Zhang Jike. To „Tiger Woods tenisa stołowego” – powiedział Matt Pound, menedżer ds. promocji ITTF.

Zhang Jike jest przedstawicielem nowego pokolenia chińskich sportowców, którzy zdobywają się na odwagę, by zaprezentować własną indywidualność. Tak jak tenisistka ziemna Na Li, która w 2008 roku wycofała się z chińskiego systemu sportowego. Karierę zaczęła organizować samodzielnie, zatrudniała własnych trenerów i stylizowała się tak jak chciała. Ta solowa akcja się opłaciła. W 2009 roku Na Li wygrała French Open, a w 2014 roku była najlepsza podczas Australian Open.

Zhang się z nią przyjaźni, regularnie spotykają się przy kolacjach i wymieniają doświadczeniami. Czasami przy stole siedzi z nimi Xiao Zhan, osobisty trener Zhanga i jego mentor. Xiao przez osiem lat grał zawodowo za granicą i dziś ma inne spojrzenie na chińskich sportowców niż wielu jego kolegów po fachu. Uważa, że jego kraj potrzebuje „globalnych zawodników z interkulturowymi kompetencjami”. Chińskie gwiazdy muszą zrozumieć, że odpowiedzialność za wizerunek ich dyscyplin ponoszą nie tylko w kraju, lecz również na całym świecie. – Nie chcemy, by uważano nas za maszyny – mówi. – To uprzedzenia, których musimy się pozbyć.

Zhang podczas treningów ma wiele swobody. Trener i jego podopieczny dyskutują ze sobą o technice i taktyce. – Kiedy on ma inne zdanie niż ja, musi mnie co prawda przekonać, ale ja mu niczego nie nakazuję – opowiada Xiao Zhan.

W Bremie Zhang Jike przegrał w finale ze swoim rodakiem Ma Longiem. W hali rozniosła się plotka, że podczas turnieju Zhang wymknął się z hotelu, w którym mieszkał wraz z drużyną. Jego celem miało być kasyno.

Galeria zdjęć