Natalia Partyka zakończyła 2014 rok w znakomitym stylu – wraz z Katarzyną Grzybowską wywalczyła w prestiżowym turnieju ITTF World Tour Grand Finals srebrne medale i kwotę 20 tysięcy dolarów do podziału. Występ w Bangkoku reprezentantka Polski podsumowała w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”. Wojciech Osiński: To była jedna z największych sensacji w tenisie stołowym na świecie w 2014 roku. Odespała już Pani trudy wyprawy do Tajlandii?

Natalia Partyka: Spędziłyśmy tam tydzień, więc faktycznie trochę zdążyłam się przyzwyczaić do sześciogodzinnej różnicy czasu. Na szczęście to był ostatni start w tym roku, więc nie groziło mi zaśnięcie przy stole w Polsce podczas jakiegoś ważnego pojedynku.

Fizycznie zniosła Pani dobrze ten turniej?

Tak, chociaż teraz jadę właśnie z Gdańska do Poznania na okresową „naprawę” mojego organizmu. Będę miała zabiegi u osteopaty i fizjoterapeuty. Ta osteopatia to takie trochę czary-mary, ale działa. Po wizytach w Poznaniu czuję się znacznie lepiej. Powinnam jeździć tam co miesiąc, ale to nierealne ze względu na moje zajęcia, więc „warsztat naprawczy” funduję sobie co dwa, trzy miesiące.

Za to psychicznie czuje się Pani pewnie znakomicie. Razem z Katarzyną Grzybowską osiągnęłyście największy sukces w karierze. W ITTF World Tour Grand Finals w Bangkoku pokonałyście w ćwierćfinale rozstawione z „dwójką” Japonki, a w półfinale turniejową „trójkę” – pingpongistki z Hongkongu. Dopiero w finale zatrzymały Was faworytki turnieju, 14-letnie Japonki Miu Hirano i Mima Ito.

Jechałyśmy do Tajlandii bez wielkich nadziei. Ja przyjechałam na lotnisko w fatalnym nastroju, po porażce w decydującym o awansie do półfinału Ligi Mistrzyń meczu w barwach Zamku Tarnobrzeg, w którym występuję od tego sezonu. Byłam przybita psychicznie, a duża liczba startów tej jesieni sprawiła, że obie z Kasią nie czułyśmy, że możemy w Bangkoku „zaszaleć” przy stole. Dobrze, że poleciałyśmy kilka dni przed turniejem i zdążyłyśmy się zaaklimatyzować. Potrzebowałyśmy odpoczynku, ale kiedy trener Michał Dziubański powiedział, że będziemy się głównie relaksować, chodzić na siłownię i basen, wpadłam w lekką panikę. Pomyślałam: „jak to, prawie bez treningów przy stole?”, przecież wyjdziemy do gry i Japonki „zmiotą” nas już w ćwierćfinale, do zera!

Okazało się jednak, że trener miał rację, a basenowe przygotowanie zdało egzamin. Nasze ciała i umysły odżyły. Grałyśmy mądrze, dobrze taktycznie i spokojnie. O dziwo, to Japonki w najważniejszym momencie zgłupiały. W końcówce grały w taki sposób, w jaki nie miały prawa z nami wygrać. I nie wygrały. W półfinale z Hongkongiem też byłyśmy twardsze, trzy ostatnie sety wygrywałyśmy najmniejszą możliwą różnicą dwóch punktów.

Finał jednak zupełnie Wam nie wyszedł…

Zgadza się. Przegrałyśmy z 14-letnimi Japonkami, ale one, oprócz Chinek, „leją” wszystkie deble świata. Są niesamowite, piekielnie szybkie i nie popełniają błędów. Na pewno jednak nie było tak, że po półfinale czułyśmy się już spełnione. Po prostu Hirano i Ito były od nas dużo lepsze.

W nagrodę dostałyście 20 tysięcy dolarów. Odebrałyście już pieniądze?

Nie, przelew przyjdzie pewnie po świętach. Nie mam konkretnych planów, jak wydać pieniądze. Pewnie jakoś zainwestuję, żeby się rozmnażały. Śmiałyśmy się z Kasią, że przyjemnie zarabia się taką „kasę” w trzy dni. Pogadamy z „Grzybkiem” i pewnie coś „odpalimy” trenerowi, bo on też miał duży wkład w nasz sukces.

Ma Pani już plany na święta i Sylwestra?

Boże Narodzenie to jeden z niewielu okresów w roku, które mogę spokojnie spędzić w domu z rodziną. W najbliższych dniach odpocznę, lekko potrenuję, ale potem zabieram się już do roboty na serio, bo 10 stycznia startuje Ekstraklasa. Muszę się spisać wiosną dużo lepiej, bo początek występów w Tarnobrzegu był dla mnie niezbyt udany. Na Sylwestra nie mam jeszcze planów. Nie lubię myśleć, że mam się koniecznie bawić, bo tak robi cały świat. Może pójdziemy gdzieś ze znajomymi, a może spędzę ten czas w domu? Zostało mi jeszcze kilka dni do namysłu.

Rozmawiał Wojciech Osiński („Przegląd Sportowy”).